Zofia Janusz ma niezwykły talent. Zapomniana pasja malarska z młodości odżyła dość późno, ale za to ze zdwojoną siłą!
Już jako dziecko pani Zofia szkicowała ołówkiem lub węglem i malowała farbami. Z perspektywy lat ocenia, że nie było wówczas sposobności wyjazdu na konkurs plastyczny czy możliwości rozwijania talentu. Później praca i macierzyństwo odsunęły na bok twórczość. Przez długie lata pasja została niemal zapomniana, by rozkwitnąć właśnie teraz – w wieku senioralnym. Dziś, kiedy dzieci opuściły dom rodzinny, Zofia Janusz powróciła do siadania przy sztaludze. Jak mówi, jest to dla niej lekarstwo i odskocznia od codzienności.
Maluję głównie w nocy, kiedy nie mogę spać. To pora bardzo cicha, spokojna. Włączę sobie muzykę, rozkładam farby i otwieram się na twórczość.
Ten spokój emanuje z jej obrazów. Wiele z nich to kompozycje statyczne, gdzie szczególną uwagę zwraca kolorystyka. Jak to jest, że zestawienie ze sobą zupełnie zimnych barw tworzy ciepły obraz? I czy to w ogóle możliwe, że tak doskonałe wyczucie plamy ma amator, który od lat nie malował? Kiedy oglądam galerię jej obrazów, tylko jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy odnośnie pani Zofii: nieoszlifowany diament. Będąc na jej wystawie zauważyłam, że jak w stopklatce przewijają się obrazy codzienności. Niby zwyczajnej, banalnej, a jednak uchwyconej w taki sposób, że mówią same za siebie: emaliowany kubek z gorącym mlekiem, bukiet kwiatów, które za chwilę przekwitną, kobiety figlarnie zasłaniające twarze kapeluszami.
W malarstwie jest coś poza obrazem, drugie dno – jakaś prawda. Chciałabym, żeby ludzie zobaczyli to drugie dno, coś co błyszczy.
Każdy z obrazów Zofii Janusz ma swoją historię. Artystka przelewa na płótno wszystko, co jest bliskie jej sercu. Zobaczymy zatem wiele obrazów ukazujących rodzinne miasto, twarze przyjaciół, dzieci i wnuków. Wśród płócien są też marzenia o słonecznym morzu i urokach Prowansji, gdzie autorka jeszcze nie była. Może uda się spełnić to marzenie? Jedno marzenie się już spełniło – wspaniała wystawa i udany wernisaż!